Tomasz Bajer: Konkurencja jest potrzebna

Tomasz Bajer
Info

In this article you will learn

  1. Young Engineers inspires children aged 4–15 to explore engineering through fun, hands-on activities like LEGO and Algobrix coding.
  2. Operating in 50+ countries, it has gained global recognition and achieved milestones like a Guinness World Record.
  3. Franchisees receive extensive training, marketing support, and flexible opportunities to run educational programs.
  4. The franchise requires a $6,000–$35,000 investment, strong interpersonal skills, and a passion for working with kids.
Young Engineers fit for a Prince
00:00
03:42

Charakterystyczna rola w kultowym filmie Olafa Lubaszenki i… koniec, potem były tylko epizody. Dlaczego nie poszedł pan za ciosem i nie poszukał swojego miejsca w show-biznesie?
Z perspektywy czasu, po pierwsze – byłem młody i żądny różnych wrażeń. Na tamtym etapie życia nie wiedziałem, co chcę robić. Poza tym mieszkałem w Poznaniu, tam miałem swoje życie, dziewczynę, naukę. Wszystkie castingi odbywały się w Warszawie, dojazdy nie były dla mnie. Rolę w filmie „Chłopaki nie płaczą” traktowałem raczej jak przygodę, nie miałem parcia na szkło. Nic wtedy nie musiałem. Ruszyłem w świat, aby zrozumieć, czego chcę i czego szukam. Zresztą samodzielny wyjazd był trochę takim „kopem” w dorosłość. Chciałem wreszcie sam o siebie zadbać. Jak jesteś sam za granicą, nikt niczego pod nos ci nie podstawi, musisz sobie wszystko sam zorganizować.

Najpierw były Stany Zjednoczone, gdzie pojechał pan jeszcze na studiach, praca w kasynie i w restauracji. Słynne „od pucybuta do milionera” jest w Ameryce naprawdę możliwe? Pan milionerem tam nie został…
(Śmiech). Uważam, że droga od pucybuta do milionera jest możliwa wszędzie. Nie trzeba wyjeżdżać aż na inny kontynent. Trzeba po prostu wcześnie wstawać i ostro pracować. Ja wtedy Amerykę traktowałem jak przygodę, a nie szansę dla siebie. Prawdą jest jednak to, że w Stanach praca z pasją jest szczególnie doceniana. Jeśli do tego ma się ciekawy pomysł na biznes, naprawdę można sięgnąć po sukces. Nie zostałem w Ameryce na stałe, bo nie czułem ichniejszego podejścia do życia, amerykańskiego stylu. Dużo bardziej podobało mi się w Australii, gdzie wyjechałem w 2011 roku. To był trochę wyjazd rozpaczy. Czułem, że muszę coś zrobić, bo inaczej z browarem w ręku mogę spędzić resztę życia. A tego nie chciałem.

W Australii był pan prawie cztery lata. Podobno początki były ciężkie.
Ciężkie? One były dla mnie dramatyczne. Nie byłem kompletnie przygotowany do ciężkiej pracy w Australii. Przed Antypodami wiele rzeczy miałem podanych „na tacy”. Na przykład przygodę z aktorstwem (śmiech). Rolę w filmie dostałem przez przypadek, nie zabiegałem o nią. Olaf zaprosił mnie na casting, bo widział mnie w jednym z poznańskich pubów. Porozmawialiśmy, poprosił mnie o numer telefonu. Po miesiącu dostałem telefon z zaproszeniem na casting do filmu. Potem wystąpiłem jeszcze w „Poranku kojota”. Nie musiałem się wysilać. Miałem do życia podejście w stylu „Piotrusia Pana”. Wychodziłem z założenia, że dobre rzeczy same do mnie przyjdą. Australia była miejscem, gdzie to podejście do życia zostało mocno zweryfikowane. Nauczyła mnie bólu i trudu, ale jednocześnie pomogła stać się wreszcie odpowiedzialnym człowiekiem. 

Zmieniał pan tam pracę jak rękawiczki.
(Śmiech). Do końca nawet sam nie wiem, w ilu miejscach pracowałem. Na początku kolega nagrał mi pracę, a potem brałem wszystko, jak leci, aby móc zapłacić czynsz i kupić coś do jedzenia. Wszystkiego, co potem zaprocentowało, nauczyła mnie jednak firma, w której nabrałem olbrzymiego szacunku do fachu malarza. Nie oszukujmy się, każdy wie, jak wygląda stereotyp tego fachowca – z panami otwierającymi piwko, zanim zaczną pracę. Ja trafiłem do firmy prowadzonej przez ludzi, którzy zajmowali się renowacją stali i drzewa. Potrzebne było oko do detalu i mnóstwo cierpliwości. Ja to miałem. Początkowo to była tak bardzo ciężka praca dla mnie, że chciałem uciekać. Dostawałem papier ścierny i miałem wszystko przygotować do malowania i odnowienia. I tak dzień po dniu, od rana do wieczora. W większości wypadków w tamtej firmie to była praca ręczna, a nie maszynowa. Zacisnąłem zęby i dałem radę. Ale nawet dziś, jak mi się śni tamta praca, budzę się i zastanawiam, jak udało się mi wtedy wytrwać i zostać z nimi tak długo (śmiech). No, ale co nas nie zabija, to nas wzmacnia. Nauczyłem się wreszcie być odpowiedzialnym człowiekiem, pewnym tego, że potrafię coś robić bardzo dobrze. Na swój sposób tamta praca miała wpływ na to, jaką dziś drogę zawodową obrałem. Zajmuję się obecnie usuwaniem wgnieceń w karoserii aut i uczę tego innych. Moje zajęcie wymaga wielkiej precyzji. Dorosłem i dojrzałem, ale był to długi proces. Cieszę się, że Australia była na tyle daleko, że nie mogłem tak po prostu spakować się i wrócić, kiedy było mi źle. Nie miałem za co. I całe szczęście. Bo dzięki Australii nauczyłem się stać twardo na nogach. Zrozumiałem, że nic szybko i łatwo nie przychodzi. Wytrzymałem blisko cztery lata, nie byłem ani razu w Polsce. Wróciłem na okrągłe urodziny mamy i ślub brata, na którym miałem być świadkiem. Naprawdę nie kryguję się – do Australii wyjechał „Piotruś Pan”, a wrócił dojrzały facet, który nie podchodzi już do życia roszczeniowo.
 
Ważnym zawodowym etapem w pana życiu był też wyjazd do Norwegii. Dlaczego?
Przede wszystkim było to miejsce, gdzie zrozumiałem, co chcę w życiu robić. Co prawda myślałem, że bardziej wykorzystam moje umiejętności w pracy z drzewem, które nabyłem w Australii, stało się jednak inaczej. Choć Norwegia słynie z rzeczy drewnianych, to jednak wolą drewno wymieniać, niż robić jego renowację, a w tym przecież się specjalizowałem. Okazało się, że mój zawód w Norwegii za bardzo się nie przyda. Przez przypadek poznałem jednak chłopaka, który latał do Norwegii, aby usuwać wgniecenia z karoserii aut. Od poniedziałku do czwartku te wgniecenia usuwał, a na weekend wracał do domu. Zacząłem z nim rozmawiać o jego pracy. Zainspirował mnie ten pomysł do tego stopnia, że postanowiłem się czegoś w tym kierunku nauczyć. Dla mnie było to ważne, aby nie siedzieć długo w Norwegii, w Polsce była moja narzeczona Julia, dziś obecna żona. Znalazłem szkolenie u Łukasza Lewandowskiego z Leszna, z którym dziś jesteśmy wspólnikami. Byłem pod wrażeniem jego umiejętności i wiedzy. Zrozumiałem, że to właśnie jest pomysł także dla mnie. Od 2020 roku zaczęliśmy prowadzić szkolenia razem. Założyliśmy firmę SzkoleniePDR.pl.

Bezlakierowe usuwanie wgnieceń z karoserii aut – to jakaś nowość?
Tak naprawdę to nie. Prawdopodobnie usuwanie tego typu zaczęło się już w fabrykach mercedesa w latach 60. ubiegłego stulecia, tylko było skrzętnie ukrywane, a odbywało się za zamkniętymi drzwiami, np. na taśmach produkcyjnych, kiedy coś na jakimś elemencie się wydarzyło. Auto wiadomo – trzeba było sprzedać. I to w stanie idealnym. O dodatkowym lakierowaniu nie mogło być mowy. Każde lakierowanie byłoby widoczne. Idealne więc było bezlakierowe usuwanie uszkodzeń.

Prowadzi pan szkolenia, czy niektórzy przyglądają się badawczo i… po chwili przychodzi olśnienie „to on!”.
(Śmiech). Tak, ale nie zawsze przychodzi olśnienie. Ja nic nie wyjaśniam, nie tłumaczę. Jestem od tego, aby szkolić, a nie „aktorzyć”. Zresztą mówienie o mnie „aktor” to zbyt duże słowo. To szkolenie z tego, co na co dzień robimy, czyli usuwania wgnieceń. Jak w każdym zawodzie, po naszym szkoleniu puszczamy chłopaków z solidnymi fundamentami, na których mogą budować swój biznes i umiejętności. I to się liczy, a nie fakt, że szkoleniowiec „zagrał” u Lubaszenki.

A nie „hoduje” pan w ten sposób na własnej piersi konkurencji? Przecież wasza firma nie tylko szkoli, ale i zajmuje się usuwaniem wgnieceń. Czyli kursant z okolicy może z czasem przejąć wam klientów.
Nie, nie obawiamy się tego. Zresztą konkurencja to nie jest zła rzecz. Powoduje, że chcemy być lepsi, jest mobilizacją. Musimy się rozwijać i iść do przodu. I ostatecznie to nie chodzi o to, aby być lepszym od konkurencji. Mam być lepszy jutro od siebie z dziś. To jest droga do sukcesu. Po naszym szkoleniu gwarantujemy pełne wsparcie – od pomocy w doborze sprzętu na start po podpowiedzi odnośnie prowadzenia działalności gospodarczej. Wyjaśniamy, jak umiejętnie zdobywać klientów i być dla nich widocznym w internecie. Niedawno wróciliśmy z Łukaszem z Litwy. Mieszka tam mistrz nad mistrzami w naszym fachu, Kazimieras „Kaz” Stankevičius. Ma 55 lat doświadczenia, a sam skończył 70 lat. Skąd pomysł na wyjazd? My też musimy się cały czas rozwijać i szkolić z nowych technologii, aby wiedzę przekazać dalej. Kazimieras pokazywał nam, co możemy zmienić, co wprowadzić i ulepszyć. Ostatniego dnia mieliśmy całodniowy egzamin – był trudny, a wgniecenia bardzo poważne i konkretne. Zakończyliśmy egzamin z sukcesem i zostaliśmy certyfikowanymi technikami PDR. Dokumenty te są ważne i honorowane na całym świecie, a jesteśmy na dziś jedynymi w Polsce fachowcami, którzy doszkalali się u niego. Tylko my w Polsce posiadamy kompletny zestaw oryginalnych narzędzi PDR z firmy Stanliner, wyprodukowany osobiście i specjalnie dla nas przez samego mistrza Kazimierasa.

Czy ten zawód to zawód z przyszłością?
Zdecydowanie tak. Predyspozycje? Potrzebny jest u fachowca dobry wzrok, spora doza cierpliwości, determinacja i zrozumienie tego, że wszystko, co dobre, rodzi się w bólu i cierpieniu (śmiech). Ja miałem cierpliwość i „dokładność” w rękach. A to naprawdę ważne. Większość z naszych uczniów to pasjonaci aut, niektórzy naprawiają je zawodowo, inni są lakiernikami lub blacharzami. Takim osobom na pewno jest łatwiej i radzą sobie fantastycznie. Warto mieć na pewno oko do detalu. To w tym przypadku pomogło mi w zawodzie. Może zabrzmi to zaskakująco i mało życiowo, ale przy wyborze nie tylko tego zawodu, ale i innych, główną motywacją nie powinny być pieniądze. Oczywiście, jeśli wyrobimy sobie kontakty, także te zagraniczne i będziemy jeździć na naprawy aut po gradobiciach, możemy zarobić naprawdę spore pieniądze. Jednak to wyjazdy na kilka miesięcy, nie każdy lubi rozłąkę z najbliższymi. Od niedawna mam żonę i małą córeczkę, wszystko, co robię, to robię dla nich. Chcę spędzać z nimi jak najwięcej czasu, więc mam nadzieję, że samotne wyjazdy to już przeszłość dla mnie. Najważniejsza jest pasja. Właśnie ona w połączeniu z wiedzą jest w stanie pomóc w osiągnięciu sukcesu. Zresztą nie tylko w moim zawodzie, w zasadzie w każdym innym także. Praca wykonywana wyłącznie dla pieniędzy z czasem męczy do tego stopnia, że szukamy od niej ucieczki. Ja od tego, co robię, nie zamierzam uciekać, tylko wykonywać coraz lepiej, i z jeszcze większą pasją. 

Rozmawiała Beata Rayzacher

Info

Main conclusions

  1. Young Engineers addresses the growing demand for engineering skills by fostering curiosity and passion for the subject among children through innovative, hands-on educational programs.
  2. The franchise offers a unique business opportunity with strong global recognition, extensive support, and flexible work options for individuals passionate about education and engineering.
  3. With low initial investment and diversified revenue streams, Young Engineers is well-suited for franchisees who enjoy working with children and have strong communication and management skills.
  4. Young Engineers combines education and entertainment to prepare children for future workforce challenges while providing franchisees with a scalable and impactful business model.
Franchise units Over 200
Author
Beata Rayzacher
dziennikarz

See in catalogue

Featured franchises

Brands from the same sector

Franchise Logo

Franchise name

Sports articles

Price icon 15,000 €
Franchise Logo

Franchise name

Partnership

Price icon 10,000 €
Franchise Logo

Franchise name

Master licenses

Price icon 7,000 €
Franchise Logo

Franchise name

Franchise

Price icon 5,000 €